Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Byłam ofiarą szkolnej przemocy

55 287  
314   215  
W technikum w ostatniej klasie dostaliśmy na języku polskim (jako przygotowanie do matury) do przeanalizowania tekst traktujący o tym, że jeśli ktoś był już raz ofiarą i ma do tego ogólne predyspozycje, to będzie nią całe życie i trudno mu będzie to zmienić. Wtedy jeszcze nie brałam tego tak poważnie jak dzisiaj... Uwaga, będzie długie i chaotyczne.


W zerówce byłam dzieckiem bardzo płaczliwym i wyśmiewanym z tego powodu, często na mój płacz reagowano słowami "radio się znowu włączyło". Pewnego razu do pomieszczenia, gdzie siedzieliśmy, wpadła druga grupa zerówki i narobiła taki raban, że byłam nią mocno przerażona (widocznie jestem bardzo wrażliwa na hałas). W sumie takie nic, pewnie powiecie, że sporo dzieci tak ma, ale z tego wyrasta. Zgadzam się w zupełności, tak powinno być.

Pójścia do podstawówki bałam się jak ognia, bo dowiedziałam się, że część dzieci z tej drugiej grupy ma być w mojej klasie. Nawet powiedziałam o moim strachu mamie, ona jednak to zbagatelizowała. Nie wiem, jak to się stało, ale już pierwszego dnia szkoły nie mogłam się do nikogo odezwać i siedziałam w ławce nieruchomo z miną w podkówkę (co później niektórzy przedrzeźniali). Klasa była tak zaskoczona moim zachowaniem, że zapytała wychowawczyni co ze mną jest. Pamiętam jak dziś, jak patrząc na mnie ze złośliwą miną odpowiedziała "Bo ona jest taka dziwna". Do dzisiaj nie wiem, co ta kobieta do mnie miała, ale od tego się zaczęło. Wyzwiska, zabieranie rzeczy, łamanie kredek, ogólne sprawdzanie, jak zareaguję. Też niby nic, ale praktycznie całe to traktowanie skupiło się na mnie jednej. Owszem, był kolega z nierozpoznaną dysleksją, z którego się naśmiewali, ale nie w takim stopniu jak ze mnie. A ja nie potrafiłam się bronić. Siedziałam sztywno na krześle nawet w czasie przerw, chyba że wyganiali nas z klasy, wtedy stałam zgarbiona pod ścianą, kiedy inni się bawili albo mi dokuczali. Co do teraz mnie zastanawia, to to, że chłopcy codziennie konsekwentnie atakowali mnie i nic w tym temacie nie zmieniali, natomiast dziewczyny raz próbowały mnie bronić, raz robiły to, co koledzy. W każdym razie wychodziło na to, że byłam sama jedna przeciwko całej klasie, a nawet nie bardzo rozumiałam, co się wokół mnie dzieje i dlaczego.

Co robili w tym czasie nauczyciele? W większości nic, poza jedną, która próbowała nieudolnie mi pomóc pytając raz wszystkich, jaki mają ze mną problem. Klasa wtedy zaczęła z wielką nienawiścią, jakbym zabiła im ojców i matki, wymieniać wszystkie moje "grzechy", jeden chłopak, pamiętam, aż pluł śliną z wrażenia. No i w sumie tak się ta pomoc zakończyła.

W gimnazjum nie było lepiej, wręcz przeciwnie, doszło do tego obmacywanie mnie, żeby sprawdzić, jak zareaguję. Ogólnie trafiłam do drugiej najgorszej klasy w szkole, z której jedna koleżanka uciekła po pół roku, mimo że była śmiała i zaradna. I powiem wam, że czegoś się z tego nauczyłam. Klasa uczyła się dobrze, fakt, była zorganizowana, drugi fakt. Tak samo jak ta z podstawówki. I właśnie takie są najgorsze, najmniej tolerancyjne wobec inności. Kiedy po roku też się przeniosłam, stwierdziłam, że nowa klasa jest mniej ogarnięta, ale też mniej złośliwa niż poprzednie.

A pomoc ze strony szkoły? Tak, było coś. Pedagog regularnie zabierała mnie na dywanik, ale że nie potrafiła do mnie dotrzeć, to jedynie dawała mi komiksy z Kaczorem Donaldem i tyle tego było. Już wtedy byłam skrajnie nieufna wobec ludzi, zamknęłam się w sobie zupełnie i tylko pogrążanie się w marzeniach pozwoliło mi przeżyć jakoś ten okres. Oczywiście dalej nie odzywałam się do nikogo i miałam wrażenie, że przez to jestem znana na całą szkołę.

Pod koniec gimnazjum zmarł mój dziadek i to chyba było dla mnie już za wiele. Wszystko się skumulowało i do końca pierwszej klasy technikum miałam taką depresję, że do dzisiaj nie wiem, jak ja ten okres przeżyłam i nie zwariowałam doszczętnie. I jak do gimnazjum szłam z mocnym postanowieniem, że będę odważniejsza (tylko mi nie wyszło), tak idąc do szkoły średniej byłam już całkowicie zrezygnowana, nie liczyłam na żadną poprawę. Przez całą moją edukację przeszłam jako niemowa i powiem wam, że to jest coś strasznego. Wiele było momentów, kiedy chciałam się odezwać, a nie mogłam. Przez to chyba coraz bardziej narastały we mnie złość i bezsilność, które zatruwały moją psychikę.

I powiem wam, że to, co pisałam na wstępie, to nie blef. Naprawdę jeśli ktoś zaczął życie jako ofiara, to potem ciągnie się to za nim cieniem. W każdym miejscu, w którym pracowałam, ktoś musiał mnie dręczyć tylko dlatego, że się dało. Jedna współpracownica nawet zamknęła mnie celowo na zapleczu w sklepie (widziałam na monitoringu, jak się śmieje), a potem jeszcze na mnie za to nawrzeszczała.
Szczerze, nie mam pojęcia, w jaki sposób wyjść z tej matni.

I tak: od końca podstawówki cierpię na natręctwa, w tym dermatillomanię. Depresja lub stany depresyjne to moi stali towarzysze. W jednej pracy miałam ataki paniki, epizod dysmorfofobii, problemy z jelitami i tym rzeczom zawdzięczam mój pierwszy pobyt w psychiatryku, a w praktycznie każdej regularnie chowałam się w łazience i ryczałam. Ach, i po technikum zaczęłam studia, ale po 3 miesiącach zrezygnowałam, bo nie miałam siły ich kontynuować.

Fakt, o którym nie wspomniałam: tak, wielkim nakładem sił zaczęłam w końcu mówić przy ludziach spoza najbliższej rodziny, ale kosztem było wzmocnienie nerwicy do tego stopnia, że czułam się jak o krok od obłędu.

I to miałoby swój happy end. Parę lat temu życie zaczęło mi się układać, znalazłam pracę, w której czułam się akceptowana, a nawet doceniania i lubiana, znalazłam fajnego chłopaka, ogólnie byłam dobrej myśli. Do czasu. Dwie współpracownice postanowiły zacząć stosować wobec mnie mobbing i mimo wielu prób zakończenia problemu nie mogłam ich uspokoić.

Pewnego dnia nieopodal mojego miejsca pracy był duży hałas, bo coś wiercili, i to mocno wyprowadzało mnie z równowagi, do tego pod koniec jedna z koleżanek wydarła się na mnie za coś, czemu nie byłam winna. Po tym w wielkich nerwach jakimś cudem dowlokłam się do domu, ale już na miejscu dostałam ataku czegoś, co w szpitalu nazwali stuporem (a byłam tam, bo rodzina podejrzewała, że się naćpałam, a rzeczony stupor nie pozwolił mi zaprzeczyć). Po tym dostałam zalecenie, żeby iść do psychiatry i psychologa, zaczęłam brać leki, od których mocno przytyłam, znowu poszłam do psychiatryka, z którego uciekłam z powodu zbyt ciężkiej dla mnie atmosfery i, nie wdając się w dalsze szczegóły, znowu leżę i kwiczę, mozolnie usiłując się podnieść.

Dlaczego to piszę? Bo tak myślę, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, jakie są konsekwencje dręczenia niewinnej, wrażliwej osoby tylko dlatego, że można. Przy pierwszym pobycie w szpitalu, kiedy opowiadałam o swoim życiu w grupie zamkniętej (bo do takiej zostałam przydzielona), inni pacjenci z początku patrzyli na mnie pobłażliwie, że jakie taka cichutka i spokojna osóbka jak ja może mieć problemy. Pod koniec mieli oczy jak spodki. Może innym ludziom też przyda się trochę oświecenia.

A jeszcze dodam na koniec dwie rzeczy. Jedna: raz ktoś mnie zapytał, czemu obwiniam moją klasę o dręczenie, skoro to były tylko dzieci i się tak bawiły. Tylko że ja też byłam wtedy dzieckiem, do tego nadwrażliwym, mającym ponad 20 rówieśników przeciwko sobie i nikogo do pomocy. A druga: ktoś w komentarzach na JM pisał, że dręczyciele dobrze robią, że pastwią się nad słabszymi, bo w ten sposób pomagają naturze pozbyć się ludzi gorszego sortu. Ale powiedzcie mi, kto im dał do tego prawo?
46

Oglądany: 55287x | Komentarzy: 215 | Okejek: 314 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało