Hejt, czyli w naszej mowie stara, dobra nienawiść. To uczucie
wykręca ci bebechy, zaciska pięści i zmusza do zrobienia komuś
krzywdy lub innej, niekoniecznie fizycznej, przykrości. Ten rodzaj
wstrętu i potrzeby ekspresji swej wewnętrznej odrazy objawić się
może nawet w najbardziej wyrafinowany sposób, byleby ten tylko z
iście snajperską precyzją uderzył tam, gdzie boli najbardziej.
Dwie wielkie gwiazdy
swojej epoki, Marlon Brando i Frank Sinatra, to też dwa trudne
charaktery ekscentrycznych geniuszy w pełni świadomych swego
talentu i artystycznych możliwości. Kiedy więc obaj panowie pewnego dnia spotkali się na planie filmu „Guys and Dolls”,
szybko okazało się, że ta współpraca nie będzie należała do
najłatwiejszych. Gwiazdorzy, delikatnie mówiąc, nie przypadli
sobie do gustu. Sinatra
nie mógł znieść tego, że Brando nie będąc piosenkarzem, dostał
większą rolę w tym musicalu niż on – artysta światowej sławy,
który zjadł zęby na scenie, gdzie występował wśród
największych gwiazd muzyki. Frank często więc okazywał swoje
niezadowolenie, co musiało sprawić, że podatny na konflikty
Marlon
szybko przestał lubić swojego kolegę z planu.
Brando wiedział, jak
dogryźć Sinatrze, musiał tylko poczekać na odpowiedni moment. A
ten nadarzył się w dniu, kiedy kręcona była scena pierwszego
spotkania obu ekranowych bohaterów. We wspomnianym fragmencie
panowie mieli się zajadać sernikiem. Tak się akurat złożyło, że
Frank znany był z dwóch rzeczy –
szczerej nienawiści do kręcenia
dubli oraz do… jedzenia serników. Po prostu ich nie znosił. Pech
sprawił, że o tym fakcie dowiedział się Brando. Celowo więc
mylił się lub zapominał tekstu, aby ujęcie
powtarzać, zmuszając tym samym umęczonego Sinatrę do pałaszowania
kolejnych kawałków sernika.
Po którymś dublu z kolei sławny
piosenkarz poczuł się bardzo źle i musiał wrócić do hotelu.
Na plan już nie wrócił. Następnego dnia
Marlon, uznając, że Frank dostał już to, na co zasłużył,
spisał się na medal i scenę nakręcono za pierwszym podejściem.
Nie do końca
wiadomo jaki problem miał J. Edgar Hoover – legendarny dyrektor
FBI – z Johnem Steinbeckiem, genialnym pisarzem i laureatem Nagrody
Nobla w dziedzinie literatury. Niezależnie od tego, co było powodem
waśni między oboma panami, ten pierwszy miał znacznie większe
możliwości, aby swoją niechęć do oponenta dosadnie wyrazić.
Hoover ubzdurał więc sobie, że
Steinbeck jest zatwardziałym
komunistą, a być może i szpiegiem działającym na zlecenie
radzieckiego wywiadu.
Jako że takie oskarżenie, bez odpowiednich
dowodów, nie wystarczało, aby kogoś pognębić, Hoover, który już
wcześniej znalazł sposoby na skuteczne zatruwanie życia wielu
nielubianym przez siebie aktywistom i działaczom politycznym,
wykorzystał swe znajomości w Urzędzie Skarbowym i „załatwił”
pisarzowi
coroczne wizyty smutnych urzędasów i żmudne procedury
wewnętrznej weryfikacji zgodności z prawem prowadzenia przez
Steinbecka ewidencji podatkowej. Kto miał wątpliwą
przyjemność uczestniczenia w takim audycie, ten wie, jak bardzo
upierdliwa i stresująca jest ta procedura.
Lorne Michaels to
amerykański scenarzysta odpowiedzialny za powołanie do życia „Saturday Night Live” w połowie lat 70. Dzięki jego
pomysłom i gwiazdorskiej obsadzie wybitnych komików udało się
stworzyć jedyny w swoim rodzaju program, który przyciągał miliony
widzów przed ekrany telewizorów.
Na początku kolejnej dekady Lorne
podjął decyzję o długim urlopie od pracy w telewizji. Na swoje miejsce
wyznaczył jednak godnego następcę, Ala Frankena, uznając, że
tylko on może pchnąć SNL w odpowiednim kierunku. Niestety,
ówczesny prezydent NBC, słynący z dość totalitarnych zapędów
Fred Silverman postanowił, że pozycję Michaelsa zajmie Jean
Doumanian. Po usłyszeniu tej decyzji reszta ekipy programu, na znak
lojalności z Lornem, zwolniła się,
zmuszając tym samym włodarzy
stacji telewizyjnej do skompletowania całej drużyny od nowa. Można
powiedzieć, że wszystko się posypało, bo nikt nie miał kontroli
nad artystami i całym procesem twórczym podczas nagrywania
kolejnych odcinków SNL. Na domiar złego swoje zdanie na temat
decyzji Silvermana postanowił zamanifestować John Belsushi.
Belushi był
znakomitym komikiem o dość niepokornym charakterze i całym
mnóstwie szkodliwych nałogów. To on z Danem Aykroydem stworzył
duet Blues Brothers, który to swój premierowy występ zaliczył na
łamach SNL właśnie, gdzie obaj aktorzy zaczynali swe kariery.
Kiedy w 1981 roku
nowe kierownictwo „Saturday Night Live” zaproponowało Belushiemu
gościnną współpracę, ten zgodził się. W tym czasie aktor
był wielkim miłośnikiem punkowej kapeli Fear. I to właśnie tę
grupę, wraz z jej fanami, ściągnął do studia NBC.
Zespół miał
wystąpić w halloweenowym segmencie SNL. I tak też się stało.
Już chwilę po
rozbrzmieniu pierwszych taktów muzyki zarówno fani Fear, jak i
sami muzycy wywołali prawdziwą pogo-rozróbę. Wokalista, na żywo,
wywrzaskiwał paskudne obsceniczności do mikrofonu, ktoś
roztrzaskał dynię na jednym z producentów, w ruch też poszedł
stary, rockowy zwyczaj rozp#rdalania wszystkiego, co wpadło w ręce. Wrzeszcząca ekipa nic już wskórać tu nie mogła. Zadyma
z gracją diabła tasmańskiego przetoczyła się przez plan,
niszcząc sprzęt wart ponad 200 tysięcy dolarów.
Paryżem zachwycał
się już niejeden artysta. Od Charlesa Dickensa, przez Oscara
Wilde’a aż po Woody’ego Allena. Od ponad 130 lat jednym z
najważniejszych symbolów stolicy Francji jest wieża, której
konstruktor Gustave Eiffel powiedział kiedyś:
„Powinienem jej
zazdrościć. Jest bardziej sławna niż ja sam!”.
W pobliżu tej
przysadzistej konstrukcji spotkać było można wielu sławnych paryżan.
Jednym z nich był pisarz Guy de Maupassant, który
każdego dnia
miał w zwyczaju posilać się w restauracji znajdującej się u
samego podnóża wieży. Okazuje się, że ten autor wielu poczytnych
dzieł literackich należał do grupy Francuzów, którzy – delikatnie
mówiąc – z największą pogardą traktowali dzieło Eiffela,
uważając je za rzecz wybitnie wręcz szpetną, przereklamowaną i
niewartą wydanej na nią fortuny.
Czemu zatem więc ów
pisarz z takim ukontentowaniem zajadał się posiłkami w knajpie
znajdującej się w takiej bliskości znienawidzonego przez siebie
obiektu? Oddajmy głos samemu zainteresowanemu:
„Wnętrze tej
restauracji to jedno z niewielu miejsc, w którym mogę w spokoju
usiąść i nie widzieć tej pieprzonej wieży!”.
„Dzień świstaka”
to jedna z najlepszych komedii, jakie powstały w latach 90. I
chociaż seans tego filmu zawsze przywołuje miłe uczucia, to już
atmosfera na planie tej produkcji była taka sobie. Główna gwiazda Bill Murray wydawał się zmęczony swoją rolą, a do tego nastrój
notorycznie psuł mu reżyser Haold Ramis, który
chciał, aby
„Dzień świstaka” był prostą, romantyczną komedią, podczas
gdy aktorowi zależało na stworzeniu głębszego, bardziej poważnego
filmu.
Napięcia między artystami nie łagodził też fakt, że
Murray właśnie był w trakcie rozwodu z matką dwójki swoich
dzieci. I tak też Bill w tamtym czasie zachowywał się dość
grubiańsko, bez przerwy kłócił się Ramisem i regularnie spóźniał
się na zdjęcia. Gorycz panująca pomiędzy dawnymi przyjaciółmi w
pewnym momencie była już tak duża, że producenci zaproponowali,
aby Murray zatrudnił osobistego asystenta odpowiedzialnego za
odbieranie telefonów i
utrzymywanie kontaktu pomiędzy artystą a
resztą ekipy. Aktor zgodził się na ten pomysł i rzeczywiście
znalazł idealnego kandydata na to stanowisko. Była to głuchoniema
osoba posługująca się jedynie językiem migowym. Na zdziwienie
producentów Bill zareagował spokojnym tłumaczeniem, aby ci nie
obawiali się problemów w komunikacji, bo on sam miał zamiar
wspomnianego języka też się nauczyć, dzięki czemu swobodnie
mógłby rozmawiać ze swoim asystentem… i w zasadzie tylko z nim.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą