Motto:
"Wittgenstein, Elizabeth Taylor, Bertrand Russell, Thomas Merton, Yogi Berra, Allen Ginsberg, Harry Wolfson, Thoreau, Casey Stengel, The Lubavitcher Rebbe, Picasso, Moses, Einstein, Hugh Hefner, Socrates, Henry Ford, Lenny Bruce, Baba Ram Dass, Gandhi, Sir Edmund Hillary, Raymond Lubitz, Buddha, Frank Sinatra, Columbus, Freud, Norman Mailer, Ayn Rand, Baron Rothschild, Ted Williams, Thomas Edison, H.L. Mencken, Thomas Jefferson, Ralph Ellison, Bobby Fischer, Emma Goldman, Peter Kropotkin, you, and your parents. Is there really one kind of life which is best for each of these people?"
Robert Nozick
Poziom edukacji w Polsce jest pod psem. Stwierdza to mniej lub bardziej dobitnie każdy kolejny minister edukacji, po czym zaczyna majstrować przy programach. Kręci się wtedy biednym uczniem w różne strony, odpowiednio zmieniając programy. Tworzy się programy każdego przedmiotu (oczywiście są one tworzone przez specjalistów). A potem te mądrości muszą zakuwać uczniowie. A zadajmy sobie z głupia frant pytanie: właściwie na jaką cholerę ten program? I czy przynosi on więcej szkody, czy pożytku? I dlaczego to państwo w osobie ministra edukacji ma decydować, czego się dzicie w szkołach uczą?
Zastanowiłem się nad tym, i doszedłem do wniosku, że znowu spotykamy się z klasycznym rozwiązywaniem problemów nieznanych w innych ustrojach.
Po pierwsze: ktoś nauczycielom płaci. Więc nie wmawiajmy sobie, że państwowe szkolnictwo jest bezpłatne. Jest płatne i to jak cholera: oprócz szkoły opłacamy z podatków także kuratoria, ministerstwa, instytuty edukacją się zajmujące i kupę innych rzeczy, których nie potrzebujemy. I na tym zakończę ten akapit, prawo Savasa nie potrzebuje kolejnych dowodów.
Po drugie (najważniejsze): Istnienie programu szkolnego, który muszą realizować placówki oświatowe zabija konkurencję. Wyobraźmy sobie sytuacje, w której powstaje Ministerstwo Gastronomii i ustala, że kurczak ma być zawsze przyrządzany w pikantnej panierce wg. przepisu barów szybkiej obsługi KFC. Znikają z menu wszystkich restauracji: kurczaki pięć smaków, po seczuańsku, z rożna, na słodko, na kwaśno, pulardy, chicken-kebaby, kurczaki smażone w miodzie, macerowane na tysiąc sposobów i podawane w ramach paelli. Za dobre zaczynają uchodzić te restauracje, w których się dobrze wypełnia "program gastronomiczny" czyli nie popełnia się rażących błędów.... już czujecie paranoję? A jeśli powiem, że w edukacji mamy dokładnie taką samą sytuację, to skłamię? Zanika konkurencja, która premiuje kreatywność i oferowanie ludziom możliwie najlepszych produktów.
Po trzecie: Gargantuiczne marnotrastwo czasu ucznia. Celem wykonania programu, ZAWSZE dochodzi do tego, że uczniowi wbija się do głowy rzeczy absolutnie do późniejszego życia zawodowego niepotrzebne. Przykładowo: na co uczniowi mat-fizu znajomość nazewnictwa środków stylistycznych? Albo znajomość historii komukolwiek, kto się nią nie para? Pamiętam, jak w gimnazjum czy liceum zakuwalem na geografii położenie płyt tektonicznych, miasta świata powyżej pięciu milionów mieszkańców (tak! wszystkie te chińskie Ping-Pongi musiałem zakuwać!) Mądra Matka Natura usunęła te pierdoły z głowy mniej więcej po roku. Ale co czasu straciłem na lekcjach, to moje. A mogłem w tym czasie (i za te pieniądze!) nauczyć się języka naturalnego, albo języka programowania. Tworzenia grafiki komputerowej, tańca towarzyskiego, protokołu dyplomatycznego, podstaw prawa rzymskiego i tysiąca innych rzeczy, co do których nawet nie przyszło ministrom do głowy, by były w programie. Mogłem po prostu pograć w szachy i być od tego szczęśliwszym człowiekiem. I mądrzejszym, bo wkuwanie nazw miast na pamięć najzwyczajniej ogłupia. Słowem: mój czas i pieniądze moich rodziców poszły ABSOLUTNIE na marne! Czy naprawdę było by tak straszliwie, gdyby moi rodzice i ja wybrali rodzaj zajęć na które będę uczęszczał i do jakiej szkoły, mając przy tym na względzie moją przyszłą karierę? I to do szkoły, która by musiała konkurować z innymi i która stawała by po prostu na głowie, by myśli moich rodziców ani na chwilę nie skalała myśl, że uczę się tam rzeczy zbędnych?! Bo płakać mi się chce, jak myślę o tym marnotrastwie...
Po czwarte- anegdotka. Chodziłem do dobrej szkoły, do klasy o profilu mat-fiz. Większość mojego koleżeństwa pisała rozszerzoną maturę z matematyki. Było tam zadanie: graniastosłup prawidłowy n-kątny (n było konkretna liczbą, nie pamiętam jaką) ma sumę krawędzi jakąś tam. I dobrać mu długość krawędzi podstawy tak, by objętość była jak największa. Koleżanka moja, nie chcąc się pieprzyć z czasochłonnymi tabelkami walnęła to z drugiej pochodnej i po paru minutach miała wynik. Na maturze dostała 1 punkt za podanie prawidłowego wyniku i zero punktów za rozwiązanie. dlaczego? Kiedy zarządała swojej pracy, zobaczyła tam adnotację, że "metody nie ma w programie szkoły średniej". Urawniłowka zawsze tępiła wybitnych- zawsze!!!
Po piąte- pod rozwagę. Podkreślony przeze mnie w motcie Bobby Fischer, to amerykański mistrz świata w szachach. W wieku lat czternastu rzucił szkołę i oddał się wyłącznie szachom. Zrobił kaszkę z najlepszych radzieckich arcymistrzów. Spasskiego pokonał zdecydowanie (choć już bez robienia kaszki). Jak myślicie, ilu Fischerów zniszczyliśmy zmuszając ich (poprzez stosowanie przymusu na ich rodzicach) do zakuwania pięciomilinowych metropolii? i to nie tylko szachowych Fischerów. W wieku XIX dwudziestolatkowie bywali już świetnymi oficerami, w starożytnym Rzymie- sprawowali bardzo odpowiedzialne urzędy. A przymusu realizacji programu szkolnego- nie było.
"Wittgenstein, Elizabeth Taylor, Bertrand Russell, Thomas Merton, Yogi Berra, Allen Ginsberg, Harry Wolfson, Thoreau, Casey Stengel, The Lubavitcher Rebbe, Picasso, Moses, Einstein, Hugh Hefner, Socrates, Henry Ford, Lenny Bruce, Baba Ram Dass, Gandhi, Sir Edmund Hillary, Raymond Lubitz, Buddha, Frank Sinatra, Columbus, Freud, Norman Mailer, Ayn Rand, Baron Rothschild, Ted Williams, Thomas Edison, H.L. Mencken, Thomas Jefferson, Ralph Ellison, Bobby Fischer, Emma Goldman, Peter Kropotkin, you, and your parents. Is there really one kind of life which is best for each of these people?"
Robert Nozick
Poziom edukacji w Polsce jest pod psem. Stwierdza to mniej lub bardziej dobitnie każdy kolejny minister edukacji, po czym zaczyna majstrować przy programach. Kręci się wtedy biednym uczniem w różne strony, odpowiednio zmieniając programy. Tworzy się programy każdego przedmiotu (oczywiście są one tworzone przez specjalistów). A potem te mądrości muszą zakuwać uczniowie. A zadajmy sobie z głupia frant pytanie: właściwie na jaką cholerę ten program? I czy przynosi on więcej szkody, czy pożytku? I dlaczego to państwo w osobie ministra edukacji ma decydować, czego się dzicie w szkołach uczą?
Zastanowiłem się nad tym, i doszedłem do wniosku, że znowu spotykamy się z klasycznym rozwiązywaniem problemów nieznanych w innych ustrojach.
Po pierwsze: ktoś nauczycielom płaci. Więc nie wmawiajmy sobie, że państwowe szkolnictwo jest bezpłatne. Jest płatne i to jak cholera: oprócz szkoły opłacamy z podatków także kuratoria, ministerstwa, instytuty edukacją się zajmujące i kupę innych rzeczy, których nie potrzebujemy. I na tym zakończę ten akapit, prawo Savasa nie potrzebuje kolejnych dowodów.
Po drugie (najważniejsze): Istnienie programu szkolnego, który muszą realizować placówki oświatowe zabija konkurencję. Wyobraźmy sobie sytuacje, w której powstaje Ministerstwo Gastronomii i ustala, że kurczak ma być zawsze przyrządzany w pikantnej panierce wg. przepisu barów szybkiej obsługi KFC. Znikają z menu wszystkich restauracji: kurczaki pięć smaków, po seczuańsku, z rożna, na słodko, na kwaśno, pulardy, chicken-kebaby, kurczaki smażone w miodzie, macerowane na tysiąc sposobów i podawane w ramach paelli. Za dobre zaczynają uchodzić te restauracje, w których się dobrze wypełnia "program gastronomiczny" czyli nie popełnia się rażących błędów.... już czujecie paranoję? A jeśli powiem, że w edukacji mamy dokładnie taką samą sytuację, to skłamię? Zanika konkurencja, która premiuje kreatywność i oferowanie ludziom możliwie najlepszych produktów.
Po trzecie: Gargantuiczne marnotrastwo czasu ucznia. Celem wykonania programu, ZAWSZE dochodzi do tego, że uczniowi wbija się do głowy rzeczy absolutnie do późniejszego życia zawodowego niepotrzebne. Przykładowo: na co uczniowi mat-fizu znajomość nazewnictwa środków stylistycznych? Albo znajomość historii komukolwiek, kto się nią nie para? Pamiętam, jak w gimnazjum czy liceum zakuwalem na geografii położenie płyt tektonicznych, miasta świata powyżej pięciu milionów mieszkańców (tak! wszystkie te chińskie Ping-Pongi musiałem zakuwać!) Mądra Matka Natura usunęła te pierdoły z głowy mniej więcej po roku. Ale co czasu straciłem na lekcjach, to moje. A mogłem w tym czasie (i za te pieniądze!) nauczyć się języka naturalnego, albo języka programowania. Tworzenia grafiki komputerowej, tańca towarzyskiego, protokołu dyplomatycznego, podstaw prawa rzymskiego i tysiąca innych rzeczy, co do których nawet nie przyszło ministrom do głowy, by były w programie. Mogłem po prostu pograć w szachy i być od tego szczęśliwszym człowiekiem. I mądrzejszym, bo wkuwanie nazw miast na pamięć najzwyczajniej ogłupia. Słowem: mój czas i pieniądze moich rodziców poszły ABSOLUTNIE na marne! Czy naprawdę było by tak straszliwie, gdyby moi rodzice i ja wybrali rodzaj zajęć na które będę uczęszczał i do jakiej szkoły, mając przy tym na względzie moją przyszłą karierę? I to do szkoły, która by musiała konkurować z innymi i która stawała by po prostu na głowie, by myśli moich rodziców ani na chwilę nie skalała myśl, że uczę się tam rzeczy zbędnych?! Bo płakać mi się chce, jak myślę o tym marnotrastwie...
Po czwarte- anegdotka. Chodziłem do dobrej szkoły, do klasy o profilu mat-fiz. Większość mojego koleżeństwa pisała rozszerzoną maturę z matematyki. Było tam zadanie: graniastosłup prawidłowy n-kątny (n było konkretna liczbą, nie pamiętam jaką) ma sumę krawędzi jakąś tam. I dobrać mu długość krawędzi podstawy tak, by objętość była jak największa. Koleżanka moja, nie chcąc się pieprzyć z czasochłonnymi tabelkami walnęła to z drugiej pochodnej i po paru minutach miała wynik. Na maturze dostała 1 punkt za podanie prawidłowego wyniku i zero punktów za rozwiązanie. dlaczego? Kiedy zarządała swojej pracy, zobaczyła tam adnotację, że "metody nie ma w programie szkoły średniej". Urawniłowka zawsze tępiła wybitnych- zawsze!!!
Po piąte- pod rozwagę. Podkreślony przeze mnie w motcie Bobby Fischer, to amerykański mistrz świata w szachach. W wieku lat czternastu rzucił szkołę i oddał się wyłącznie szachom. Zrobił kaszkę z najlepszych radzieckich arcymistrzów. Spasskiego pokonał zdecydowanie (choć już bez robienia kaszki). Jak myślicie, ilu Fischerów zniszczyliśmy zmuszając ich (poprzez stosowanie przymusu na ich rodzicach) do zakuwania pięciomilinowych metropolii? i to nie tylko szachowych Fischerów. W wieku XIX dwudziestolatkowie bywali już świetnymi oficerami, w starożytnym Rzymie- sprawowali bardzo odpowiedzialne urzędy. A przymusu realizacji programu szkolnego- nie było.
--
Kim jest ten ktoś? Sprawdź koniecznie na
www.ronpaul2008.com