Co jakiś czas pojawiają się doniesienia o pozbawionych wyobraźni ludziach oraz o efektach tego braku wyobraźni: wyprażonych zwierzętach w zamkniętych samochodach pozostawionych na upale. Nie tak dawno miał miejsce przypadek szczególnie bulwersujący niektórych, gdy pies po prostu zdechł, zaś interwencja strażniczek miejskich była utrudniona stanowiskiem właściciela mówiącego, że to jego pies, jego samochód, i nikt inny nie może się wtrącać do tego, jak dysponuje swoją własnością.
Skłoniło mnie to do zadania pytania, gdzie w zasadzie powinna biec granica między świętym prawem własności tego, co mam, a świętym prawem żywej istoty do życia w jako tako pojmowanej godności (a w każdym razie bez nieuzasadnionych cierpień), w sytuacji, gdy żywa istota jest jednocześnie podmiotem prawa własności. Nie chcę tutaj snuć rozważań o mniej lub bardziej liberalnych gospodarczo systemach, nie chcę snuć o niewolnictwie ani o penalizacji. Za podstawę przyjmuję więc póki co, że:
1. Prawo własności jest "święte" w takim stopniu, w jakim uznają to najbardziej liberalne pod tym względem kraje w stosunku do własności prywatnej w zakresie materii nieożywionej.
2. Człowiek w żadnej sytuacji nie może być niczyją własnością, nawet za własną zgodą.
3. Nie interesuje mnie w tym wątku kwestia, jak karać ludzi znęcających się nad zwierzętami (może to nieoczywiste, ale jestem przeciwnikiem systemu "oko za oko", nawet w żartach), a jedynie, od którego momentu uważać to za karalne.
4. Nie interesuje mnie również aspekt gatunków chronionych, bo nie rozmawiam tu o prawie do zabijania, tylko do zadawania cierpień.
Przede wszystkim chcę zwrócić uwagę na jedną rzecz: nie dogodzi się nigdy wszystkim z uwagi na różnice kulturowe. My zabijamy świnie i krowy w celach spożywczych. Żydzi nie towarzyszyliby nam w tym pierwszym z powodu nieczystości zwierzęcia, zaś Hindusi uważaliby to drugie za blasfemię. Ponieważ jednak nie uważam za stosowne narzucania komukolwiek życia w zgodzie z własną religią (i wymagam analogicznej tolerancji od innych), wychodzę z założenia, że nie jest to powód, abym nie zabijał świń i krów i abym ich nie jadł. Podobnie jak uwarunkowania społeczne w Polsce (prawne zresztą też, ale to na marginesie) nie są wystarczającym powodem, żeby zakazywać komukolwiek zabijania psów czy kotów w celach spożywczych. Co prawda o ile mnie osobiście w przypadku psów nie ruszałoby to w ogóle (być może chętnie bym się przyłączył), o tyle w przypadku kotów bolałoby mnie serce. Ale mimo wszystko czułbym się w obowiązku uszanować tych, którzy z jakichkolwiek względów jedzą te zwierzęta. Naturalnie miałbym w stosunku do nich pewne wymagania. Po pierwsze, żeby zwierzęta uśmiercać humanitarnie i bez zadawania im specjalnych cierpień. Nie jest to moim zdaniem wydumane żądanie, skoro analogiczne prawnie usankcjonowane istnieje również w stosunku do uboju masowo jedzonych w Polsce świń. Po drugie, co też wydaje się niewydumane, zachowanie wszelkich norm sanitarnych, podobnie, jak powinno to mieć miejsce w przypadku uboju innych zwierząt. Badania weterynaryjne, odpowiednie środki czystości, te sprawy. Natomiast nie jestem za tym, żeby przepisy o uboju psów były ostrzejsze niż przepisy o uboju świń. Tak samo o jedzeniu.
Kolejny aspekt sprawy, na który chciałbym zwrócić uwagę, to mnogość żywych stworzeń, w stosunku do których nie ma żadnych norm nieznęcania się i nikomu to nie przeszkadza (z wyjątkiem nielicznych, których określa się mianem fanatyków). Nie sądzę na przykład, żeby groziło mi więzienie, grzywna, czy nawet ostracyzm społeczny za nieudolne i nieskuteczne zabicie muchy, a potem niedobicie jej - choćby z czystego sadyzmu. Różnica w postrzeganiu znęcania się nad muchami i nad, dajmy na to, kotem, tkwi moim zdaniem tylko i wyłącznie w przekonaniu człowieka o własnej wyższości. Kot jest ssakiem, człowiek też, mucha zaś jest owadem, więc jest dużo dalej. Łatwiej więc nie czuć z nią empatii. Bo nawet nie chodzi o to, że muchy wkurzają, a koty nie. Są ludzie, których koty irytują bardziej niż muchy. Dużo mniej jest takich, którzy przyzwolą na dręczenie kota, a na dręczenie muchy nie.
Jeszcze jaskrawiej to widać w przypadku roślin. Znałem parę osób, które hodowały rośliny i zwierzęta. Osoby te szczyciły się działalnością w towarzystwach dbających o prawa zwierząt jako żywych stworzeń, a jednocześnie na przykład hodowały sobie suszone kwiaty - odpowiednik skazania zwierzęcia na śmierć z głodu i pragnienia, tyle tylko, że przeniesiony na roślinę. Jakoś przestał razić. Tymczasem można twierdzić, że roślina nie czuje bólu, ale wątpię, żeby dało się to udowodnić. Z całą pewnością da się natomiast stwierdzić, iż jest to żywe stworzenie. W każdym razie pasuje to naszej definicji życia.
A co z wybiórczym traktowaniem znęcania się nad zwierzętami? Czy uważacie, że powinno się karać człowieka, który celowo znęca się nad szczurem? A takiego, który przygląda się, jak inny człowiek znęca się nad szczurem i nie interweniuje? A takiego, który przygląda się, jak kot znęca się nad szczurem i nie interweniuje? Przypominam, że koty mają w zwyczaju bawić się swoimi zdobyczami, gdy te jeszcze żyją, ale już są wystarczająco wybrakowane, żeby nie móc stawić oporu. Na poziomie "tak-nie" spodziewam się na powyższe trzy pytania trzech identycznych odpowiedzi od każdego, kto twierdzi, że nie jest hipokrytą. Od biedy zaakceptuję zestaw "tak-nie-nie", jeśli ktoś jest zdania, że nieinterweniowanie w przypadku popełniania czynu zabronionego nie jest czynem zabronionym (co jest nieprawdą na gruncie polskiego prawa, ale opinie można mieć różne). Natomiast uznam za sporą wybiórczość zróżnicowanie odpowiedzi na dwa ostatnie z tych pytań.
No i pomału ciśnie się na usta podstawowy problem: mam psa. Rasowego jakiegoś, zapłaciłem za niego krocie. Jest moją własnością: mam prawo go odsprzedać, odpowiadam za szkody poczynione przez niego, mam prawo do pożytków, jakie przynosi. Czy już tutaj jesteśmy na etapie, gdy coś się nie zgadza? Ja jeszcze nie.
Potem okazuje się, że choć jest moją własnością, nie mogę z nim zrobić, co chcę. W sumie słusznie o tyle, że nie wolno mi ze swojej własności robić użytku, który narusza prawa lub wolności innych osób. Nie wolno mi podrzucić nikomu przez okno do domu zgniłego jajka, nie wolno również zdechłego psa. Nie wiem, jak Waszej, ale mojej wątpliwości to nie budzi żadnej.
Jest jednak coś więcej: nie mogę z tym zrobić niektórych rzeczy pomimo, że nie naruszałoby to wolności ani praw innych osób. Nie mogę z tym zrobić paru rzeczy, które mógłbym, gdyby był to wypchany pies, a które z fizycznego punktu widzenia miałyby dla wszystkich osób ten sam efekt. Na przykład obcięcie ucha żywemu psu i obcięcie ucha lalce zaprojektowanej i zaprogramowanej tak, żeby wyglądała i zachowywała się jak żywy pies (co niedługo ma szanse być w powszechnej sprzedaży, jeśli tylko się okaże, że ludzie chcą coś takiego kupować). Mimo, że jeśli lalka idealnie imituje psa, to z punktu widzenia obserwatora pies i lalka zachowują się tak samo, to lalce mogę obciąć ucho, a psu nie.
Ograniczenie wolności? Tak.
Ograniczenie prawa własności? Tak.
Bezpodstawne? Niekoniecznie, bo podyktowane "dobrem wyższym" - w tym przypadku prawem psa do niecierpienia ponad konieczność (jest oczywiste, że gdy psa boli ząb, to część cierpienia z tego tytułu jest koniecznością wpisaną w psi żywot). Można toczyć spór, na ile jest to dobro wyższe od prawa własności.
Jak to rozwiązać na gruncie uświęcenia prawa własności? Odpowiedź oczywiście dla każdego człowieka będzie inna. Zwykle w tym miejscu przedstawiłbym własny pogląd na tę sprawę, jak powinno się to rozwiązać. W tym przypadku muszę być ostrożny, bo nie potrafię odpowiedzieć na jedno pytanie, od którego zależy moja odpowiedź.
Pytanie dotyczy przyczyn, dla których niecierpienie psa jest traktowane jak dobro wyższe niż prawo własności człowieka. Przyczyną jest przyjęcie założenia, że istota żywa jest ważniejsza, niż prawo własności. Pytanie mam następujące: czy przyjęcie tego założenia ma jakiekolwiek uzasadnienie osadzone gdzie indziej niż w światopoglądzie? Innymi słowy: czy można dla niego znaleźć kontrargumenty ekonomiczne, albo chociaż społeczne, ale nieświatopoglądowe? Mówię tu o istocie innej niż człowiek - gdyby chodziło o człowieka, można podać choćby ekonomiczne, przynajmniej dopóki państwo dopłaca do ludzi bez rąk bardziej niż do tych z rękami, opłaca mu się zakazywać pozbawiania ludzi rąk dla kaprysu. W przypadku psów (nieobronnych) czy kotów (niesłużących do oczyszczania domów z gryzoni) takich argumentów nie widzę (choć może być to dobry agrument w przypadku np. koni).
Pytam, bo jeśli ich nie ma, to ten zakaz (zakaz znęcania się nad zwierzętami) będzie przeze mnie odebrany jako narzucanie innym życia w zgodzie z własnym światopoglądem przez jego autorów. A na to mojej zgody nie ma, nawet jeśli jestem skłonny sam się do tego zakazu stosować przez całe życie (a jestem). Nie zgadzam się na narzucanie innym religii. Natomiast jeśli takie argumenty są, to oczywiście należy rozważyć, na ile są one ważniejsze od prawa własności, stawiam jednak na to, iż stosunkowo rozsądne - nawet z powodów innych niż "humanitaryzm" - jest utrzymanie tego zakazu. Natomiast chciałbym je poznać, choćby po to, żeby zorientować się, czy wykaz zwierząt, nad którymi faktycznie nie wolno się w Polsce znęcać jest właściwy. Wątpliwości moje budzą zwłaszcza zwierzęta, które nie przynoszą pożytku (chore i stare), a których zagłodzenie byłoby - brutalnie mówiąc - tańsze, niż ich uśpienie. Czy jest tu jakiś niewynikający tylko ze światopoglądu argument za zakazaniem takiego zagłodzenia?
Uwaga! Rozważania nad tym mogą doprowadzić do zastanawiania się, czy warto opiekować się na przykład kalekimi ludźmi. Rzeczywiście, w naturze mało który gatunek poza człowiekiem tak się zachowuje. Większość wychodzi z założenia, że takie geny bardziej się opłaca eliminować. Mam w zanadrzu parę czysto ekonomicznych powodów, dla których uważam, że jednakowoż warto się nimi opiekować (przy czym z punktu widzenia człowieka to działa, u zwierząt nie, więc reakcja natury mnie nie dziwi). Nie jest to jednak temat na ten wątek.
Pozdrawiam,
Skłoniło mnie to do zadania pytania, gdzie w zasadzie powinna biec granica między świętym prawem własności tego, co mam, a świętym prawem żywej istoty do życia w jako tako pojmowanej godności (a w każdym razie bez nieuzasadnionych cierpień), w sytuacji, gdy żywa istota jest jednocześnie podmiotem prawa własności. Nie chcę tutaj snuć rozważań o mniej lub bardziej liberalnych gospodarczo systemach, nie chcę snuć o niewolnictwie ani o penalizacji. Za podstawę przyjmuję więc póki co, że:
1. Prawo własności jest "święte" w takim stopniu, w jakim uznają to najbardziej liberalne pod tym względem kraje w stosunku do własności prywatnej w zakresie materii nieożywionej.
2. Człowiek w żadnej sytuacji nie może być niczyją własnością, nawet za własną zgodą.
3. Nie interesuje mnie w tym wątku kwestia, jak karać ludzi znęcających się nad zwierzętami (może to nieoczywiste, ale jestem przeciwnikiem systemu "oko za oko", nawet w żartach), a jedynie, od którego momentu uważać to za karalne.
4. Nie interesuje mnie również aspekt gatunków chronionych, bo nie rozmawiam tu o prawie do zabijania, tylko do zadawania cierpień.
Przede wszystkim chcę zwrócić uwagę na jedną rzecz: nie dogodzi się nigdy wszystkim z uwagi na różnice kulturowe. My zabijamy świnie i krowy w celach spożywczych. Żydzi nie towarzyszyliby nam w tym pierwszym z powodu nieczystości zwierzęcia, zaś Hindusi uważaliby to drugie za blasfemię. Ponieważ jednak nie uważam za stosowne narzucania komukolwiek życia w zgodzie z własną religią (i wymagam analogicznej tolerancji od innych), wychodzę z założenia, że nie jest to powód, abym nie zabijał świń i krów i abym ich nie jadł. Podobnie jak uwarunkowania społeczne w Polsce (prawne zresztą też, ale to na marginesie) nie są wystarczającym powodem, żeby zakazywać komukolwiek zabijania psów czy kotów w celach spożywczych. Co prawda o ile mnie osobiście w przypadku psów nie ruszałoby to w ogóle (być może chętnie bym się przyłączył), o tyle w przypadku kotów bolałoby mnie serce. Ale mimo wszystko czułbym się w obowiązku uszanować tych, którzy z jakichkolwiek względów jedzą te zwierzęta. Naturalnie miałbym w stosunku do nich pewne wymagania. Po pierwsze, żeby zwierzęta uśmiercać humanitarnie i bez zadawania im specjalnych cierpień. Nie jest to moim zdaniem wydumane żądanie, skoro analogiczne prawnie usankcjonowane istnieje również w stosunku do uboju masowo jedzonych w Polsce świń. Po drugie, co też wydaje się niewydumane, zachowanie wszelkich norm sanitarnych, podobnie, jak powinno to mieć miejsce w przypadku uboju innych zwierząt. Badania weterynaryjne, odpowiednie środki czystości, te sprawy. Natomiast nie jestem za tym, żeby przepisy o uboju psów były ostrzejsze niż przepisy o uboju świń. Tak samo o jedzeniu.
Kolejny aspekt sprawy, na który chciałbym zwrócić uwagę, to mnogość żywych stworzeń, w stosunku do których nie ma żadnych norm nieznęcania się i nikomu to nie przeszkadza (z wyjątkiem nielicznych, których określa się mianem fanatyków). Nie sądzę na przykład, żeby groziło mi więzienie, grzywna, czy nawet ostracyzm społeczny za nieudolne i nieskuteczne zabicie muchy, a potem niedobicie jej - choćby z czystego sadyzmu. Różnica w postrzeganiu znęcania się nad muchami i nad, dajmy na to, kotem, tkwi moim zdaniem tylko i wyłącznie w przekonaniu człowieka o własnej wyższości. Kot jest ssakiem, człowiek też, mucha zaś jest owadem, więc jest dużo dalej. Łatwiej więc nie czuć z nią empatii. Bo nawet nie chodzi o to, że muchy wkurzają, a koty nie. Są ludzie, których koty irytują bardziej niż muchy. Dużo mniej jest takich, którzy przyzwolą na dręczenie kota, a na dręczenie muchy nie.
Jeszcze jaskrawiej to widać w przypadku roślin. Znałem parę osób, które hodowały rośliny i zwierzęta. Osoby te szczyciły się działalnością w towarzystwach dbających o prawa zwierząt jako żywych stworzeń, a jednocześnie na przykład hodowały sobie suszone kwiaty - odpowiednik skazania zwierzęcia na śmierć z głodu i pragnienia, tyle tylko, że przeniesiony na roślinę. Jakoś przestał razić. Tymczasem można twierdzić, że roślina nie czuje bólu, ale wątpię, żeby dało się to udowodnić. Z całą pewnością da się natomiast stwierdzić, iż jest to żywe stworzenie. W każdym razie pasuje to naszej definicji życia.
A co z wybiórczym traktowaniem znęcania się nad zwierzętami? Czy uważacie, że powinno się karać człowieka, który celowo znęca się nad szczurem? A takiego, który przygląda się, jak inny człowiek znęca się nad szczurem i nie interweniuje? A takiego, który przygląda się, jak kot znęca się nad szczurem i nie interweniuje? Przypominam, że koty mają w zwyczaju bawić się swoimi zdobyczami, gdy te jeszcze żyją, ale już są wystarczająco wybrakowane, żeby nie móc stawić oporu. Na poziomie "tak-nie" spodziewam się na powyższe trzy pytania trzech identycznych odpowiedzi od każdego, kto twierdzi, że nie jest hipokrytą. Od biedy zaakceptuję zestaw "tak-nie-nie", jeśli ktoś jest zdania, że nieinterweniowanie w przypadku popełniania czynu zabronionego nie jest czynem zabronionym (co jest nieprawdą na gruncie polskiego prawa, ale opinie można mieć różne). Natomiast uznam za sporą wybiórczość zróżnicowanie odpowiedzi na dwa ostatnie z tych pytań.
No i pomału ciśnie się na usta podstawowy problem: mam psa. Rasowego jakiegoś, zapłaciłem za niego krocie. Jest moją własnością: mam prawo go odsprzedać, odpowiadam za szkody poczynione przez niego, mam prawo do pożytków, jakie przynosi. Czy już tutaj jesteśmy na etapie, gdy coś się nie zgadza? Ja jeszcze nie.
Potem okazuje się, że choć jest moją własnością, nie mogę z nim zrobić, co chcę. W sumie słusznie o tyle, że nie wolno mi ze swojej własności robić użytku, który narusza prawa lub wolności innych osób. Nie wolno mi podrzucić nikomu przez okno do domu zgniłego jajka, nie wolno również zdechłego psa. Nie wiem, jak Waszej, ale mojej wątpliwości to nie budzi żadnej.
Jest jednak coś więcej: nie mogę z tym zrobić niektórych rzeczy pomimo, że nie naruszałoby to wolności ani praw innych osób. Nie mogę z tym zrobić paru rzeczy, które mógłbym, gdyby był to wypchany pies, a które z fizycznego punktu widzenia miałyby dla wszystkich osób ten sam efekt. Na przykład obcięcie ucha żywemu psu i obcięcie ucha lalce zaprojektowanej i zaprogramowanej tak, żeby wyglądała i zachowywała się jak żywy pies (co niedługo ma szanse być w powszechnej sprzedaży, jeśli tylko się okaże, że ludzie chcą coś takiego kupować). Mimo, że jeśli lalka idealnie imituje psa, to z punktu widzenia obserwatora pies i lalka zachowują się tak samo, to lalce mogę obciąć ucho, a psu nie.
Ograniczenie wolności? Tak.
Ograniczenie prawa własności? Tak.
Bezpodstawne? Niekoniecznie, bo podyktowane "dobrem wyższym" - w tym przypadku prawem psa do niecierpienia ponad konieczność (jest oczywiste, że gdy psa boli ząb, to część cierpienia z tego tytułu jest koniecznością wpisaną w psi żywot). Można toczyć spór, na ile jest to dobro wyższe od prawa własności.
Jak to rozwiązać na gruncie uświęcenia prawa własności? Odpowiedź oczywiście dla każdego człowieka będzie inna. Zwykle w tym miejscu przedstawiłbym własny pogląd na tę sprawę, jak powinno się to rozwiązać. W tym przypadku muszę być ostrożny, bo nie potrafię odpowiedzieć na jedno pytanie, od którego zależy moja odpowiedź.
Pytanie dotyczy przyczyn, dla których niecierpienie psa jest traktowane jak dobro wyższe niż prawo własności człowieka. Przyczyną jest przyjęcie założenia, że istota żywa jest ważniejsza, niż prawo własności. Pytanie mam następujące: czy przyjęcie tego założenia ma jakiekolwiek uzasadnienie osadzone gdzie indziej niż w światopoglądzie? Innymi słowy: czy można dla niego znaleźć kontrargumenty ekonomiczne, albo chociaż społeczne, ale nieświatopoglądowe? Mówię tu o istocie innej niż człowiek - gdyby chodziło o człowieka, można podać choćby ekonomiczne, przynajmniej dopóki państwo dopłaca do ludzi bez rąk bardziej niż do tych z rękami, opłaca mu się zakazywać pozbawiania ludzi rąk dla kaprysu. W przypadku psów (nieobronnych) czy kotów (niesłużących do oczyszczania domów z gryzoni) takich argumentów nie widzę (choć może być to dobry agrument w przypadku np. koni).
Pytam, bo jeśli ich nie ma, to ten zakaz (zakaz znęcania się nad zwierzętami) będzie przeze mnie odebrany jako narzucanie innym życia w zgodzie z własnym światopoglądem przez jego autorów. A na to mojej zgody nie ma, nawet jeśli jestem skłonny sam się do tego zakazu stosować przez całe życie (a jestem). Nie zgadzam się na narzucanie innym religii. Natomiast jeśli takie argumenty są, to oczywiście należy rozważyć, na ile są one ważniejsze od prawa własności, stawiam jednak na to, iż stosunkowo rozsądne - nawet z powodów innych niż "humanitaryzm" - jest utrzymanie tego zakazu. Natomiast chciałbym je poznać, choćby po to, żeby zorientować się, czy wykaz zwierząt, nad którymi faktycznie nie wolno się w Polsce znęcać jest właściwy. Wątpliwości moje budzą zwłaszcza zwierzęta, które nie przynoszą pożytku (chore i stare), a których zagłodzenie byłoby - brutalnie mówiąc - tańsze, niż ich uśpienie. Czy jest tu jakiś niewynikający tylko ze światopoglądu argument za zakazaniem takiego zagłodzenia?
Uwaga! Rozważania nad tym mogą doprowadzić do zastanawiania się, czy warto opiekować się na przykład kalekimi ludźmi. Rzeczywiście, w naturze mało który gatunek poza człowiekiem tak się zachowuje. Większość wychodzi z założenia, że takie geny bardziej się opłaca eliminować. Mam w zanadrzu parę czysto ekonomicznych powodów, dla których uważam, że jednakowoż warto się nimi opiekować (przy czym z punktu widzenia człowieka to działa, u zwierząt nie, więc reakcja natury mnie nie dziwi). Nie jest to jednak temat na ten wątek.
Pozdrawiam,
--
Pietshaq na YouTube