Temat wałkowany wiele razy, jednak wciąż frapujący.
Internet w dniu dzisiejszym nie jest niczym niezwykłym, doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie ma anonimowości w internecie. Mimo to wielu z nas odczuwa przemożną chęć podzielenia się nie tylko swymi poglądami, czy przeżyciami dnia codziennego, ale także chcemy publicznie, a jednak nie twarzą w twarz upubliczniać swe kłopoty, tragedie, dramaty, bardzo osobiste przeżycia. I to też w pewnych miejscach i okolicznościach jest w porządku. Niestety granica pomiędzy "to się jeszcze godzi", a "to już raczej nie", przesuwa się nam w miarę akceptacji (kompletnie pozornej, bo przecież to tylko nasz subiektywny osąd odbioru na nośniku zwanym ekranem) wirtualnego otoczenia w stronę "wirtualnego ekshibicjonizmu". Otoczenie lekko skonsternowane nazbyt osobistymi wynurzeniami swą pobłażliwością daje przyzwolenie na brnięcie w temat. W końcu każdy, kto zaneguje sensowność takich wynurzeń spotyka zarzut nabijania się z nieszczęścia i staje się osobą nieprzychylną "ekshibicjoniście". Reszta chcąc trwać bez zadrażnień nie podejmuje tematu. "Ekshibicjonista" więc kwitnie, zwierza się, prowokuje do dawania rad i zaprasza do swego życia, mimo iż połowy swych doradców nie widział na oczy. Wkrótce wszyscy wiedzą, że X jest biedny, że trzeba go żałować, że tak się przed nami otworzył, że świństwem byłoby zareagować ostrzej na jakikolwiek jego wpis, bo przecież on jest taaaki nieszczęśliwy. Spirala się nakręca, co ciekawe nietykalnym staje się nie najsilniejszy w grupie (jak to byłoby w realu), ale właśnie ten najbiedniejszy, bo tak łatwo go zranić, a on przecież on nam zaufał.
To jest największa różnica pomiędzy internetem, a życiem realnym.
Tylko w internecie ci wielcy nieudacznicy są w stanie zawładnąć grupą żerując na jej poczuciu winy, tylko w internecie ten kogo na coś stać musi się tego wstydzić w obliczu setki wpisów permanentnych nierobów i bezrobotnych. Tylko internet daje im możliwość dokopania za swoje niepowodzenia innym ludziom. Bo przecież winy nie szukany nigdy w sobie, a szczególnie wtedy, gdy to my jesteśmy, w swym, mniemaniu, ofiarami niekorzystnego układu planet.
Internet w dniu dzisiejszym nie jest niczym niezwykłym, doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie ma anonimowości w internecie. Mimo to wielu z nas odczuwa przemożną chęć podzielenia się nie tylko swymi poglądami, czy przeżyciami dnia codziennego, ale także chcemy publicznie, a jednak nie twarzą w twarz upubliczniać swe kłopoty, tragedie, dramaty, bardzo osobiste przeżycia. I to też w pewnych miejscach i okolicznościach jest w porządku. Niestety granica pomiędzy "to się jeszcze godzi", a "to już raczej nie", przesuwa się nam w miarę akceptacji (kompletnie pozornej, bo przecież to tylko nasz subiektywny osąd odbioru na nośniku zwanym ekranem) wirtualnego otoczenia w stronę "wirtualnego ekshibicjonizmu". Otoczenie lekko skonsternowane nazbyt osobistymi wynurzeniami swą pobłażliwością daje przyzwolenie na brnięcie w temat. W końcu każdy, kto zaneguje sensowność takich wynurzeń spotyka zarzut nabijania się z nieszczęścia i staje się osobą nieprzychylną "ekshibicjoniście". Reszta chcąc trwać bez zadrażnień nie podejmuje tematu. "Ekshibicjonista" więc kwitnie, zwierza się, prowokuje do dawania rad i zaprasza do swego życia, mimo iż połowy swych doradców nie widział na oczy. Wkrótce wszyscy wiedzą, że X jest biedny, że trzeba go żałować, że tak się przed nami otworzył, że świństwem byłoby zareagować ostrzej na jakikolwiek jego wpis, bo przecież on jest taaaki nieszczęśliwy. Spirala się nakręca, co ciekawe nietykalnym staje się nie najsilniejszy w grupie (jak to byłoby w realu), ale właśnie ten najbiedniejszy, bo tak łatwo go zranić, a on przecież on nam zaufał.
To jest największa różnica pomiędzy internetem, a życiem realnym.
Tylko w internecie ci wielcy nieudacznicy są w stanie zawładnąć grupą żerując na jej poczuciu winy, tylko w internecie ten kogo na coś stać musi się tego wstydzić w obliczu setki wpisów permanentnych nierobów i bezrobotnych. Tylko internet daje im możliwość dokopania za swoje niepowodzenia innym ludziom. Bo przecież winy nie szukany nigdy w sobie, a szczególnie wtedy, gdy to my jesteśmy, w swym, mniemaniu, ofiarami niekorzystnego układu planet.
--
I'm the bitch you hated, filth infatuated. Yeah. I'm the pain you tasted, fell intoxicated.